Tekst powstał podczas pracy nad cyklem wydarzeń odbywających się w ramach projektu Nasz Dom 2019-2019 https://beczmiana.pl/nasz-dom-1919-2019/
PROLOG
Edukacja alternatywna powinna być wyborem możliwym dla większości społeczeństwa. Dlatego bardzo ważne wydaje mi się propagowanie i pokazywanie jej mocy i sprawczej siły w kształtowaniu odważnych, pionierskich, niezależnych i spełnionych obywateli.
Przemiany polityczne w Polsce zdecydowanie kierują edukację na tory zależne od oficjalnych narracji. Nie podążają za wyzwaniami stawianymi przez świat współczesny, lecz zasklepiają w posłuszeństwie, automatycznym wykonywaniu poleceń i bezrefleksyjnym rozwiązywaniu testów. Nie uczą krytycznego myślenia i samostanowienia. Cofają szkołę do XIX wieku i modelu pruskiego, kiedy to potrzebowano posłusznych wykonawców woli dowódców. Jako matka dwójki dzieci od kilku lat odkrywam ocean możliwości, jakie daje nowa edukacja. Sama przy tej okazji cały czas się uczę, a właściwie oduczam między innymi kalek, które mam w głowie – sama poddawana byłam (o)presji szkoły publicznej. Edukacja alternatywna jest ciągłym poszukiwaniem i wsłuchiwaniem się w dziecko, jest także głęboką pracą nad samym sobą i własnymi emocjami, wygodami i przyzwyczajeniami. Jest najbardziej naturalną z dróg, a opiera się na żywej obserwacji i naukowych badaniach[1]. Uważam, że myślenie samodzielne, niezależność, podążanie za pasją, rozwój i szacunek do otaczającego świata (ludzi, przyrody), odpowiedzialność za swoje działania to fundamenty, na których moglibyśmy wzrastać.
Poniższy tekst jest zatem osobistym spostrzeżeniem, doświadczeniami i sformułowaniami prowadzącymi do konkluzji, jak ważny jest (w czasach, w których żyjemy) powrót do myśli wychowawczych Janusza Korczaka, Maryny Falskiej, Marii Montessori, szkół takich jak Odenwaldschule czy Summerhill[2].
Manifest służy za jego wyznacznik, drogowskaz dla świadomości podejmowania kroków.
Dzisiaj stoi przed nami dodatkowe, dużo trudniejsze zadanie – wychować przyszłe pokolenia tak, aby uchroniły nasz świat przed ekologiczną katastrofą. Musimy razem z nimi (wspólnie) wziąć za niego odpowiedzialność. Jedyną słuszną ścieżką wydaje mi się wiedza ekologiczna i świadomość własnych działań.
MANIFEST EDUKACJI ALTERNATYWNEJ
- Uczestnictwo osoby dorosłej w procesie edukacyjnym powinno być spójne z jej osobistymi dążeniami i postawą społeczną.
- Relacja z dziećmi musi być szczera i nie może być wyabstrahowana od osobistego podejścia do świata zewnętrznego – zaangażowania, wiary w zmiany, inicjowania prac wspólnotowych budujących społeczność oddolnie, egalitaryzmu wszelkich działań i ich partycypacyjnego charakteru, otwartości na inność i dialog, przesunięcia wektora działalności z „dla ludzi” na „z ludźmi”.
- Praca z dziećmi powinna polegać na wzajemnym uczeniu się od siebie, wymianie spostrzeżeń, doświadczeń, otwartości na nowe i nieznane.
- Należy określić czytelne i jasne ramy dla wszystkich, a także kierować się głębokim szacunkiem do natury ożywionej i nieożywionej.
- Trzeba zachować ciągłą autokontrolę, poddawać samego siebie (dorosłego) procesowi „oduczania” – świadomej ucieczki od formuł i kalek edukacyjnych wyniesionych z systemu edukacji pruskiej.
MOJE OSOBISTE DOŚWIADCZENIE
Kiedy odnajduję elementy nowej edukacji współcześnie, cieszę się, że idee te są tak naturalne i podstawowe (jak zaczerpnięcie powietrza do płuc), że nadal trwają, spozierają spomiędzy. Tylko państwowy system edukacji dokonał swoistego salto mortale w otchłań podporządkowania i hodowli podległych dorosłym uczniów. Sama go (nie bez uszczerbku) doświadczyłam – odbyłam całkowicie państwową edukację, od przedszkola po studia. Paradoksalnie jego musztra wzmacniała mój sprzeciw, dociskanie powodowało opór, zakaz dowolności zachęcał do poszukiwań na własną rękę.
Zdaję sobie jednak sprawę, że wielu nie ma/miało tyle co ja wrodzonej bezczelności, w wyniku czego zostało złamanych i podporządkowanych.
Zaprzęgnięta do tego nauczycielska machina jest ogromnie trudna do przezwyciężenia. Ostatecznie przecież wszyscy przez to przeszliśmy i daliśmy radę. Czyżby? I czy tak rzeczywiście musi być?! Czy naprawdę „musimy dawać radę nie zostać złamanymi przez system”?!
Musimy odejść od tego, co jest z gruntu przemysłowym modelem edukacji, modelem manufaktury, opartym na linearności, dostosowywaniu i segregowaniu ludzi. Musimy przejść do modelu, który opiera się bardziej na zasadach rolnictwa. Musimy uświadomić sobie, że rozkwit ludzki nie jest procesem mechanicznym – jest procesem organicznym. I nie można przewidzieć wyniku ludzkiego rozwoju. Wszystko, co możesz zrobić, to, jak rolnik, stworzyć warunki, w których ludzie zaczną rozkwitać[3].
Zwrot ku poszukiwaniom innej edukacji rozpoczął się u mnie w momencie użycia przemocy fizycznej wobec starszej córki w przedszkolu przez jedną z wychowawczyń. Systemowe uznanie braku podmiotowości dziecka zmusiło nas, rodziców, do rozpaczliwych poszukiwań (rozpaczliwych, bo natychmiastowych) innego miejsca, w którym bliskie nam idee dotyczyłyby także stosunku do dzieci. Po nieudanej próbie rozwiązania patologicznej sytuacji w przedszkolu znaleźliśmy placówkę Montessori – jedną z najbliższych naszego miejsca zamieszkania. Pojechaliśmy, żeby ją poznać, spotkać się z założycielką. Podczas pierwszej wizyty ujęło nas samo miejsce – zaadaptowany dawny hangar lotniska, ale przede wszystkim panująca tam atmosfera: pełna szacunku, skupienia, bez przemocy, z rozmowami o problemach i próbą ich wspólnego rozwiązywania.
Starsza córka po dniu adaptacji zadecydowała, że chce tam zostać. Wtedy także i w tym przedszkolu rozpoczęła się moja przygoda regularnego prowadzenia z dziećmi zajęć artystycznych. Od wielu lat prowadziłam różnorodne warsztaty z pogranicza sztuki bazujące na twórczym wyjściu poza utarte schematy myślowe czy konwencjonalne sposoby działań. Wydarzały się w procesie, często bliżej im było do performansu, happeningu czy teatru. W tym czasie sformułowałam autorskie założenia metody prowadzenia i uczestnictwa w zajęciach nazwanych artystycznymi, ale eksploatujących szersze pola, jak ekologia, upcykling[4], miejskie ogrodnictwo, społeczna odpowiedzialność czy obywatelska postawa.
To miejsce zapoczątkowało także poznawanie i zgłębianie założeń i różnorodności ścieżek edukacji nieformalnej, pozasystemowej, podążającej za dzieckiem. Odkrywanie tej drogi jest ciągłym wyzwalaniem się z ograniczeń, jakie narzuciła mi edukacja systemowa. Proces ten nazwałam oduczaniem, bo rzeczywiście na tym polega – pozbywam się podczas niego hierarchicznych kalek, społecznie narzuconych norm i wychowawczych nakazów niemających nic wspólnego z istotą człowieczeństwa i wzajemnego poszanowania jednostek.
Proces oduczania nie przychodzi jednak łatwo i naturalnie. W zasklepionych zwojach gadziego mózgu podczas wysokiego stopnia zdenerwowania znowu dominują: agresja, chęć podporządkowania i potrzeba utrzymania posłuszeństwa dzieci na zasadach autorytarnych. Pojawiająca się dopiero później autorefleksja (kiedy emocje opadną) jest mocnym wstydem i upokorzeniem dla samego dorosłego. Walka zatem polega na ciągłej autoregulacji, zachowaniu postawy otwartości i zgłębieniu istoty zachowań dzieci i naszych na nie reakcji (relacja ta jest obustronna i zachodzi w obydwu kierunkach: dziecko–dorosły i dorosły–dziecko).
Edukację postrzegam jako formę oporu przeciwko opresji narzucania i wymuszania. Dlatego wierzę w nią i widzę w niej moc pozytywistycznej pracy u podstaw i progresywnych zmian.
Spotykanie i poznawanie osób podążających drogą poszukiwań edukacyjnych i rodzicielskich niepewności (bo tu nie ma jedynych słusznych, sprawdzonych metod wychowawczych, są natomiast: wielogłos, wieloznaczność, złożoność każdorazowej sytuacji i osoby) traktuję zawsze jak święto. Tacy ludzie poszukują czegoś więcej, niż państwowy system jest im w stanie zaoferować, traktują poważnie i partnersko swoje dzieci, pragnąc dla nich innej niż własna ścieżki, wzrastania w poczuciu bezpieczeństwa, ale także brania odpowiedzialności za siebie i swoje otoczenie.
Znajdowanie miejsc, gdzie dzieci mogą być sobą i czuć się wolne (w poszanowaniu granic innych osób), przyjmuję z ogromną wdzięcznością. Od 2017 roku obserwuję szczególnie jedno niezwykłe miejsce – Rezerwat Dzikich Dzieci rozkwitający w sezonie wakacyjnym w Lublinie na ogromnym (różnorodnym krajobrazowo) terenie przy ulicy Dolnej Panny Marii. Jest to plac w stylu adventure playgrounds[5] z Kodeksem Honorowym (podpisywanym przez każde wchodzące na jego teren dziecko odciskiem kciuka) i playworkerami (dorosłymi pomocnikami zabawy dziecięcej nieingerującymi w nią, pomagającymi jedynie w wymagających tego momentach).
Idea Rezerwatu czerpie z definicji zabawy jako swobodnych działań dzieci. Dorośli zakładają Rezerwat, ale to dzieci go kształtują – zgodnie z zasadami Pajdokracji. O tym, w co i na jakich zasadach bawią się dzieci w Rezerwacie, decydują one same. Rezerwatowy zespół zadba, aby dzieciakom niczego nie zabrakło, a grupa Playworkerów będzie czuwała nad tym, żeby w zabawie nikt nie przeszkadzał. Dzieci będą mogły swobodnie budować własną rzeczywistość, świetnie się przy tym bawiąc. Rezerwat składa się ze strefy ścisłej (dla dzieci w wieku 7–15 lat) oraz strefy buforowej (dzieci poniżej 7. roku życia z opiekunami). W ścisłym Rezerwacie obowiązuje Kodeks Honorowy oparty na zasadach wzajemnego szacunku. Dzieci mają dostęp do materiałów i narzędzi, z których budują i ozdabiają instalacje, bazy i wieże. Wszystkie powstałe obiekty są dziełem dzieci i przedmiotem ich kreatywnej zabawy. Na terenie Rezerwatu nie znajdziecie gotowych, katalogowych rozwiązań.
Obserwacja nieskrępowanych działań dzieci i wytworów ich wyobraźni (wieże, domki na drzewach, tratwy, pojazdy i wiele, wiele innych), radości i możliwości jest czystą przyjemnością także dla dorosłego. Rodzice zostają poza przestrzenią Rezerwatu, to miejsce należące wyłącznie do dzieci. Jedynie w niedziele urządzane są tak zwane wejścia rodzinne, kiedy to dorośli mogą (w zgodzie z dziećmi i za ich pozwoleniem) zwiedzić Rezerwat. Jest to świat napawający spełnieniem, pajdokracja w czystej postaci. Tak naturalne i przyjazne dzieciom miejsce; autentyczne, niewymagające instrukcji, w którym dzieci naturalnie się odnajdują. Jedynym zakłóceniem może być dorosły chcący ingerować i coś narzucać, instruować dziecko w jego działaniach (jak na placach zabaw – zjeżdżalnia służy do zjeżdżania, huśtawka do huśtania, w piaskownicy panują zasady ustalane przez rodziców). Podobna sytuacja (w o wiele mniejszej skali, jednak o podobnym kierunku) do tej rezerwatowej wydarza się na tak zwanych nieplacach zabaw (nazwanych tak przez Annę Komorowską z pracowni k.[6]), gdzie nie ma z góry definiowanych funkcji i zadań, są za to inspiracja i nieskrępowana zabawa w sprzyjających temu warunkach (najczęściej naturalnych, upcyklingowych).
W 2018 roku zostałam zaproszona do zaprojektowania naturalnych miejsc zabaw (Ogrody Zabaw) w lokalizacjach zaproponowanych przez mieszkańców Warszawy (akcja Zieleni Miejskiej i Fundacji Na miejscu). Projekt polegał na zwróceniu dzieciom zabawy w zieleni naturalnymi materiałami (drewno, wiklina, szyszki, piasek, patyki, rośliny, sadzonki, zioła i inne). Był to kilkuetapowy proces – na początku warsztaty z mieszkańcami (przede wszystkim dziećmi, to one były przewodnikami), wsłuchanie się w ich propozycje, chęci i marzenia związane z tym danym miejscem, moja propozycja projektu (w oparciu o warsztaty), wspólna z mieszkańcami jego realizacja. Dla mnie osobiście było to wspaniałe doświadczenie – edukacyjne, otwierające, inicjujące, wracające wiarę. Zobaczyłam w praktyce teorie, o których czytałam, a także powiększyłam skalę z tej osobistej (własnych dzieci) do bardziej społecznej. Okazało się, że taka zabawa działa i jest od razu przyswajana przez wszystkie bez wyjątku dzieci (pod warunkiem, że pozostawione w niej bez ingerencji wszystkowiedzących, instruujących dorosłych).
Demokrację rozumiem bardzo oddolnie, jako budowanie mikrorelacji (zataczających coraz szersze kręgi, pączkujących i rozrastających się organicznie) w grupie osób różniących się od siebie, jednak pragnących działać i egzystować wspólnie – są to często placówki pozasystemowe: przedszkola, szkoły, grupy nieformalne, ze społecznością uczniów, nauczycieli i rodziców podejmujących wspólnie decyzje.
Edukacja, o której piszę, nie jest wychowaniem bezstresowym czy pod tak zwanym kloszem, wymaga dużo więcej – czasu, tłumaczenia, wprowadzania, zaufania do dziecka. Nie unika trudnych tematów, ale się z nimi mierzy; uczy rozwiązywania konfliktów poprzez stawianie im czoła, nazywania emocji, akceptowania ich, szanowania odmienności, polega na współpracy (nie rywalizacji). Nie ma tematów tabu. Na wszystkie pytania dzieci dorosły odpowiada (oczywiście adekwatnie do wieku). Tak jak w dziecięcej literaturze skandynawskiej, której jestem ogromną fanką, dzieciom opowiada się o świecie niekoniecznie różowym i wyidealizowanym, ale z jego brakami, okropieństwami i zdarzeniami takimi, jakimi są i jakimi się dzieją. Książki te stają się przyczynkiem do rozmów i odpowiadania sobie na naprawdę trudne pytania. Dzieci są do nich zaskakująco gotowe, dojrzałe, chętne i skłonne.
Edukacja ta stanowi zatem kompletne przeciwieństwo systemowej – także ze względu na figurę dorosłego i jego funkcje. Dzieci w edukacji alternatywnej nie są dzielone wiekowo na klasy – przebywają i uczą się razem. Młodsze uczą się przy starszych i na odwrót (jak w rodzinie wielodzietnej). Zasady są budowane na podstawie potrzeb i ograniczeń własnych i innych osób, z głębokim szacunkiem dla drugiego człowieka, w bezprzemocowej komunikacji (non violent communication). Nauczyciel jest pomocnikiem i podąża za dzieckiem, wsłuchując się głęboko w jego indywidualny tryb. Negocjowanie zasad. Ciągła otwartość na proces. Brak zakładania z góry określonych celów i zasad. Jedyną stałą wartością jest zmiana.
W swoich poglądach i dążeniach jestem niezwykle radykalna i progresywna. Szkoda, że świat społeczny wokół (ten najbliższy także) taki nie jest. Czy jesteśmy (jako zbiorowość, społeczeństwo, rodzina) gotowi traktować dzieci poważnie? Uroczo, kiedy są kontaktowe i nie wstydzą się osób dorosłych, jednak kiedy odzywają się, przerywając czy komentując nasze, dorosłych, zachowanie, wtedy stają się natychmiast niewychowane, rozpieszczone i rozpasane, niepotrafiące zachować się zgodnie z przyjętymi normami – kto je ustalił? Dlaczego wszyscy w nich tkwimy i przyjmujemy je bezkrytycznie? Przecież każdy chciałby, żeby jego dziecko wyrosło na zdecydowanego, odważnego i akceptującego siebie dorosłego. Jak może się to udać w systemie, który zmusza do uległości i poddania się poleceniom silniejszej osoby? Społeczna schizofrenia. Najbardziej dojmująca, kiedy dotyczy bliskich i rodziny.
Istnieje niewielki, jednak niezwykle popularny, zestaw pytań zadawanych przez dorosłych dzieciom, aby – pozornie – sprawdzić ich wiedzę (na urodzinach, spotkaniach rodzinnych czy piknikach). W rzeczywistości jest to manifestacja pozycji dorosłego – dominującego nad dzieckiem, udowadniającego swoją wyższość, wynikającą z odbycia edukacji systemowej. Do schematycznych pytań należą: tabliczka mnożenia, daty (między innymi bitwy pod Grunwaldem), alfabet, stolice państw, dopływy Wisły i inne równie mało odkrywcze. Jeśli dziecko zna odpowiedzi, dorosły uważa je za mądre i odpowiednio wyedukowane, jeśli nie, okazuje się niedouczone. To doskonały przykład obrazujący działanie edukacji – nie liczysz się ty i twoje przeżycia, ale to, ile zapamiętałeś i przyswoiłeś nieprzydatnych życiowo informacji dostępnych ogólnie (internet, encyklopedia, Wikipedia w telefonie). Priorytetem powinna być nauka sposobów pozyskiwania wiedzy, świadomość własnych braków i ich uzupełniania, a nie bezrefleksyjne wykuwanie formułek i nazw.
Placówka, do której uczęszczają obecnie moje córki, to miejsce niesformalizowane, istnieje na zasadach grupy edukacyjnej dla dzieci uczących się w domu. Dzieci mieszane wiekowo (od 4 do 16 lat) przebywają razem w dużym, kilkukondygnacyjnym domu z ogrodem. Przestrzeń jest podzielona według montessoriańskich zasad, gotowa na dzieci, zgodnie ze słowami Marii Montessori: „Odkryliśmy, że edukacja nie jest czymś, co robi nauczyciel, ale że jest to naturalny proces rozwijający się spontanicznie w istocie ludzkiej. Nie jest nabywalny przez słuchanie słów, ale dzięki doświadczeniom nabywanym przez dziecko w otoczeniu”. Dużą część dnia spędza się w ogrodzie lub pobliskim lesie. Dzieci nie są do niczego zmuszane, nie ma odgórnie ustalonego planu zajęć – zmienia się i dostosowuje do aktualnych potrzeb dzieci. W ciągu roku szkolnego dzieci z naszej placówki wyjeżdżają na pięć–sześć siedmiodniowych wycieczek bez rodziców, gdzie uczą się samodzielności i radzenia sobie z silnymi emocjami (przede wszystkim tęsknotą, ale także respektowaniem granic innych). Oprócz tego raz w tygodniu organizowane są wspólne wyjścia, wynikające każdorazowo z aktualnych zainteresowań i potrzeb dzieci, na przykład do muzeów, galerii i innych placówek, zapraszani są goście, jak archeolog, chemik, Anglik na stałe mieszkający w Polsce, biolog i inni. Codziennie na zakończenie wspólnego dnia wszyscy zbierają się podczas kręgu – jest to swoiste podsumowanie, każdy ma możliwość przeproszenia i podziękowania, opowiedzenia o swoich potrzebach, spostrzeżeniach, propozycjach. Wszyscy otrzymują dla siebie przestrzeń i zostają przez innych wysłuchani. Decyzje są podejmowane wspólnie przez całą społeczność: nauczycieli, dzieci i rodziców – na przykład te dotyczące całorocznego kalendarza (terminów wycieczek, dni wolnych, zebrań wszystkich dorosłych, wyjść), godzin przychodzenia, wychodzenia. Wychowawcy odbiegają daleko od stereotypu/schematu nauczyciela – są to osoby z pasją wykonujące swoją pracę, ciągle poszukujący, niezakładający niczego a priori.
Kiedy znika przymus i dzieci nie czują imperatywu ze strony dorosłych, pojawiają się aktywność i chęć do pracy. Niezmuszana siedmiolatka podczas wakacyjnej przerwy, siedząc nad książkami, przygotowuje prezentację o delfinach (wcześniej zrealizowała i wygłosiła przed całą grupą prezentację o skorpionach: ulepiła z modeliny realistyczną kopię przedstawiciela tego gatunku, zaprojektowała kartonową planszę z naklejonymi na nią schematami i informacjami; a także o wężach, co zmusiło ją do nauki nowego narzędzia, czyli posługiwania się komputerem). Kiedy pojawia się w dziecku potrzeba – ono podąża za nią. Rola dorosłego sprowadza się do pomocy, odpowiedniego przygotowania otoczenia i umożliwienia pogłębienia, rozwoju zainteresowań. Bardzo istotna jest także inspiracja poprzez obserwację – dziecko, widząc zachowanie dorosłego czy starszych kolegów/koleżanek, naśladuje je.
Dzieci nie trzeba lepić i formować na podobieństwo dorosłych – one już są istotami w pełni świadomymi. Należy za nimi i z nimi podążać, dawać się ponosić ich fantazji i wyobraźni, jednak stwarzać bezpieczne ramy funkcjonowania. Jak pisze Korczak we wstępie do naszodomowych obserwacji dzieci:
Dziecko – już mieszkaniec, obywatel i już człowiek. Nie dopiero będzie, a już. Dziecko ma dawność i przeszłość. Wspomnienia i pamiątki. […] Radość i ból są prawdą, nie urojeniem. Każda chwila rzetelna jego poważnego, nie na żart czy próbę, życia – nie wróci, warta sama w sobie, jako całość – zapadając się – żłobi. Nie morał na wyrost i frazes zadań i obowiązków przyszłych, jeno dzisiejszych. Bliski teren, drobne zagony, na których doświadcza, sił próbuje, święci zwycięstwa, doznaje porażek, ponawia wysiłek, zbiera plon – ćwiczy, hartuje i kontroluje siebie.
Z radością obserwuję, jak w działania naszej placówki (nieszkoły) wplatają się naturalnie idee bliskie Marynie Falskiej i Januszowi Korczakowi. Jak ważne i fundamentalne są szczególnie dzisiaj. Kręgi, wspólne rozmowy, współredagowana przez cały zespół gazeta, ciągła, niezakłócająca nieskrępowanej zabawy obserwacja dzieci to filary tej pracy. A my, rodzice, i dom rodzinny to ciągła, niedoskonała próba kontynuacji tych założeń.
Potrzeba stworzenia całej wioski, grupy wsparcia, naprostowania i powrotu do prawdziwych relacji. Ale i to momentami nie wystarcza. Myślę o tych chwilach, kiedy zderzamy się, chcąc nie chcąc, z formalnym systemem edukacji. Spełnianie obowiązku szkolnego jest obligatoryjnie nałożone na każde dziecko w Polsce. Uciec od systemu zatem nie można. Nawet (a może przede wszystkim) edukacja domowa jest kontrolowana przez państwo. Co kilka lat, lub w zależności od wskazań co rok, trzeba uzyskać opinię z rejonowych poradni psychologiczno-pedagogicznych. Pracujące tam osoby są najczęściej przeciwnikami edukacji nieformalnej, silnie uprzedzonymi do dzieci i rodziców podążających inną od oficjalnej ścieżką. I tak w tegorocznej opinii wydanej dla mojej siedmioletniej córki pierwsze zdanie brzmi następująco: „Uczennica ma niepełną wiedzę o swoim bliższym i dalszym otoczeniu społecznym. Miała trudności z podaniem dnia tygodnia, myliła flagę Polski z godłem, nie potrafiła nazwać stolicy Polski”. Na samym zaś końcu półtorastronicowych obserwacji (przeprowadzonych w warunkach iście laboratoryjnych: dziecko wchodzi samo do gabinetu w rejonowej poradni, wykonuje polecenia osoby dorosłej, z którą spotyka się pierwszy raz w życiu): „rozwój społeczno-emocjonalny przebiega zgodnie z normą wiekową. Dziewczynka potrafi określić i nazwać emocje innych ludzi, wie, jak poradzić sobie z własnymi silnymi emocjami, prawidłowo interpretuje sytuacje społeczne, a także zna sposoby asertywnych zachowań w trudnych, konfliktowych sytuacjach rówieśniczych”. Jednak umiejętności społeczne są – jak widać po opinii – niewystarczające. Osoby oceniające stwierdzają, że córce należy „umożliwić kontakt z grupą rówieśniczą” i „zaleca się odroczenie obowiązku szkolnego i powtórzenie klasy «0»”. Nadrzędna staje się dla nich wiedza nabyta, nieistotne natomiast kompetencje i dojrzałość społeczna dziecka. Nie zauważają laboratoryjnie wyabstrahowanej sytuacji badania. Czy taki sam proces przechodzą dzieci systemowe? Czy ktoś bada je przed podjęciem nauki w szkole? Na podstawie jakich badań można stwierdzić (po półtoragodzinnej rozmowie) niezdolność dziecka do podjęcia nauki w pierwszej klasie?
Myślę, że to niezwykle krzywdząca opinia, będąca jasnym i przejrzystym komunikatem/sygnałem dla rodzica – zdecydowany, urzędowy sprzeciw wobec edukacji nieformalnej. Zalecany w opinii kontakt z grupą rówieśniczą jest absolutnie chybiony. Wpisany z automatu dla dzieci w edukacji domowej – klisze w głowach badających nie pozwalają dostrzec możliwości tego sposobu nauczania, a widzą dziecko zamknięte w czterech ścianach domu. To wszystko świadczy o zawężeniu sposobu myślenia i oceniania. Po raz kolejny jest przykrym zderzeniem z machiną systemową. Odnosząc się do tej sytuacji, przywołam słowa Kena Robinsona: „Gorąco wierzę, że wszyscy rodzimy się z ogromnym pokładem naturalnych zdolności i że tracimy kontakt z wieloma z nich, w miarę jak spędzamy coraz więcej czasu na świecie. Jak na ironię, jedną z głównych tego przyczyn jest edukacja”.
Sytuacja z poradnią nie osłabia świadomości wyboru alternatywnej ścieżki, paradoksalnie umacnia ją, udowadniając, w jak wypaczony sposób działa system. Czuję ogromny imperatyw powrotu do idei nowej edukacji z jej poszukiwaniami, dążeniami, stawianiem dziecka w centrum zainteresowań. Nie uważam, że edukacja powinna być samowolą – jestem jak najdalsza od takich stwierdzeń. Dla każdego uczestnika procesu niezbędne są czytelne ramy, a także struktura, w jakiej się porusza. Ciągła samokontrola, poszukiwania, podążanie za dziećmi i skrupulatna obserwacja to kamienie węgielne w nauczaniu najmłodszych, szczególnie dzisiaj, kiedy edukacja systemowa krzywdzi dzieci i w ogóle nie spełnia wyzwań współczesnego świata, nie potrafi sprostać przygotowaniu do niego dzieci, nie uczy samodzielności, ale wpaja zależność.
André Stern używa określenia „ekologia dzieciństwa”, które stało mi się bardzo bliskie.
To, o czym mówię, to nie metoda, tylko postawa życiowa. Postawa zaufania. Ukułem sobie takie pojęcie: ekologia dzieciństwa. To zaproszenie do stawiania pytań, ale zamiast pytać, czego ja mogę nauczyć dziecko, trzeba pytać, czego mogę nauczyć się od dziecka. Dzieci nie uznają hierarchii wartości, rasizmu, seksizmu, są otwarte na innych ludzi, nie patrzą na religię, stan posiadania, kolor skóry, nie trzeba ich uczyć tolerancji, bo nie wiedzą, co to jej brak. Otwartość, brak stereotypów – oto droga do lepszego świata. Dzieci są otwarte, szukają różnorodności, intuicyjnie czują, że to je wzbogaca, współpracują z innymi, umieją wykorzystywać wiedzę innych, by razem stworzyć to, czego w pojedynkę nie dadzą rady.
Szczególnie współcześnie potrzeba nam głębszego wejrzenia w dziecko, odwrócenia proporcji – nauki od dzieci, a nie przymusu i supremacji dorosłego. Zagubiliśmy w procesie drogę, którą należy podążać. Jednak dzieci pomogą nam ją z powrotem odzyskać. Zanieczyściliśmy całą kulę ziemską (nawet w najgłębszym miejscu Ziemi – Rowie Mariańskim – naukowcy odnaleźli resztki plastiku wyprodukowanego przez człowieka), jednak dzieci rodzą się nadal autentyczne i szczere. Możemy potraktować to jako szansę dla nas samych. Bądźmy mądrymi przewodnikami – jak Korczak i Falska. Uczmy się od nich, a nie od współczesnej szkoły, która stała się karykaturą samej siebie. Oczywiście wszystko to niełatwe i poorane ciągłymi wątpliwościami, ale jak pisał Korczak w liście do Fajgi Lifszyc: „My sami ciągle próbujemy, niezadowoleni z tego, co jest, ciekawie wpatrzeni w jutro. Zbyt wiele chcieć od razu – to zmęczyć się zbyt prędko i potem już tylko śpiącymi oczami patrzeć, zmęczonymi rękami pracować, zmęczoną energią walczyć z przeszkodami. Zbyt wiele chcieć – to gniewać się i na siebie, i na dzieci. […] Za rok będzie lepiej. Nie zaraz. Nie od razu. Nie wszystko. […] Z tym się trzeba pogodzić – i spokojnie, trzeźwo, bez wstrząśnień, robić to, co się da, co można”.
Jaśmina Wójcik: Artywistka, artystka wizualna, reżyserka, pedagożka akademicka i przedszkolna. Autorka i inicjatorka realizowanego od 2011 r. wielodyscyplinarnego przedsięwzięcia z pogranicza sztuki i aktywizmu społecznego z byłymi pracownikami i pracownicami fabryki ciągników Ursus, na które składają się m.in. działania site-specific w przestrzeni publicznej, akcje społeczno-artystyczne, performance, happeningi, filmy niezależne oraz pełnometrażowy dokument kreacyjny pt. Symfonia Fabryki Ursus/Symphony of The Ursus Factory. Zajmuje się włączaniem i oddawaniem podmiotowości społecznościom pozbawionym widzialności i możliwości wypowiedzi. Zaangażowana w edukację alternatywną poprzez opracowywanie autorskich praktyk kreacji artystycznej wypowiedzi dzieci.
[1] Gerald Hüther, dr hab. med, ur. w 1951 r., jest profesorem neurobiologii w Klinice Psychiatrycznej Uniwersytetu w Getyndze. Wcześniej, w Instytucie Maxa Plancka na Wydziale Medycyny Eksperymentalnej, zajmował się badaniem zaburzeń rozwoju mózgu oraz długofalowymi modulacjami układów monoaminergicznych. Jako stypendysta Programu Badawczego Heisenberga przy Niemieckim Towarzystwie Naukowym (DFG) stworzył laboratorium badań neurobiologicznych. Gerald Hüther jest prezydentem fundacji Sinn-Stiftung. Autor licznych bestsellerów popularnonaukowych, m.in. Bedienungsanleitung für ein menschliches Gehirn (Instrukcja obsługi ludzkiego mózgu), Biologie der Angst (Biologia strachu) oraz Jedes Kind ist hoch begabt (wyd. polskie Wszystkie dzieci są zdolne, Słupsk 2014).
[2] Zarówno w przypadku Odenwaldschule, jak i Summerhill odwołuję się do początków ich istnienia i poszukiwań jej założycieli, kolejno Paula Geheeba (Odenwaldschule) i Alexandra Sutherlanda Neilla (Summerhill).
[3] Autor cytatu: sir Ken Robinson – pisarz, edukator, doradca w dziedzinie rozwoju kreatywności, innowacyjności i zasobów ludzkich. W swoich książkach i wystąpieniach wzywa do zmiany edukacji – odkrycia w sobie niewyczerpanych pokładów kreatywności i zdolności.
[4] Pojęcie upcyklingu odnosi się do ponownego użycia różnych materiałów tak, żeby przedłużyć ich życie, wykorzystać ponownie w bardziej kreatywny sposób.
[5] Adventure playgrounds to specyficzny rodzaj placów zabaw dla dzieci bazujący na naturalnych materiałach o charakterze ponownego wykorzystania rozmaitych elementów (m.in drewniane palety, opony, rury PCV, deski). Dzieci są autorami budowli, które powstają. Dorośli pełnią funkcję usługująco-pomocniczą. Ważnym elementem jest regulamin takich terenów, który zobowiązuje uczestników do dbania o bezpieczeństwo własne i innych. Najlepszym polskim przykładem jest Rezerwat Dzikich Dzieci, o którym piszę dalej.
[6] Pracownię k. tworzy małżeństwo architektów specjalizujących się w projektowaniu naturalnych i przyjaznych (nie)placów zabaw. Oprócz projektowania dzielą się nabytym doświadczeniem poprzez wydawanie podręczniki. Stosują rozwiązania jak najbardziej bliskie naturze i potrzebom dzieci (więcej na pracowniak.pl).